„Historia pszczół” Maja Lunde

Aviary Photo_131211106200200063
„Historia pszczół” to książka, która już długi czas temu zainteresowała mnie wieloma pozytywnymi recenzjami, którymi została przywitana zaraz po swojej premierze. Od samego początku śledziłam reakcję czytelników na tę powieść oraz sposób, w jaki została przyjęta przez rzeszę czytających ją osób, ponieważ od samego początku czułam do niej dziwnego rodzaju przyciąganie, którego nie potrafię nazwać. Było w niej coś, co bardzo mnie zaintrygowało, a jednak minęło dużo czasu, zanim w końcu postanowiłam sięgnąć po tę lekturę – i całe szczęście, że nie zwlekałam z tym ani chwili dłużej!
Książka Maji Lunde rozgrywa się na trzech płaszczyznach czasowych. Z jednej strony poznajemy historię Williama, żyjącego w Anglii, w 1857 roku. Mężczyzna marzył o karierze naukowca i przyrodnika, los jednak obdarzył go żoną, gromadką dzieci i z pozoru nieciekawym życiem. Popadający w depresję William doznaje natchnienia i postanawia zbudować ul, który przyniesie mu zaszczyt i sławę. Druga historia rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, w 2007 roku. George jest hodowcą pszczół, posiadającym kilkaset uli, który marzy o rozbudowie gospodarstwa i podarowaniu go w spadku swojemu jedynemu synowi. Sytuacja na farmie zaczyna się jednak komplikować, gdyż Tom, jak się okazuje, ma dla siebie całkowicie inne plany, a tak cenne dla Georga pszczoły zaczynają w tajemniczych okolicznościach ginąć. Trzecia historia natomiast rozgrywa się w nie aż tak dalekiej przyszłości – w Chinach, w 2098 roku. Cała populacja pszczół wyginęła, od teraz to ludzie muszą własnoręcznie zapylać drzewa, które stały się podstawą gospodarki Chin. Tao, młoda kobieta, jest jedną z takich osób, marzy ona o znacznie lepszym życiu dla swojego syna i kiedy ten w dziwnych okolicznościach znika, postanawia ona za wszelką cenę go odnaleźć.
W książce Maji Lunde jest coś tak niezwykle urzekającego, że czytałam ją niczym zaczarowana. Jest to dosyć gruba powieść, posiada ona w sumie 516 stron, jednakże pomimo objętości udało mi się przeczytać „Historię pszczół” w zaledwie dwa dni – nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek wcześniej rozprawiła się z tak obszerną lekturą równie szybko! „Historia pszczół” jest napisana jednak tak przyjemnym językiem, że naprawdę nie sposób było zwlekać z jej przeczytaniem czy odkładać ją na później. Autorka snuje każdą z trzech historii w dosyć leniwym tempie, aby czytelnik mógł zapoznać się z każdym szczegółem z życia naszych bohaterów, aby mógł jak najlepiej poznać ich troski i zmartwienia, ich marzenia i największe nadzieje na przyszłość, które – jak bardzo szybko można się o tym przekonać – nie zawsze będą mogły się spełnić.
„Historia pszczół” jest tak pełna życia, że czytanie jej było prawdziwą rozkoszą dla duszy. Każda z opisanych w niej historii zawiera w sobie ogromne pokłady emocji, które wprost wylewają się z kart tej powieści. Losy bohaterów są pełne smutku i nadziei na lepsze jutro, których sytuacja sprawia, że każdy kolejny dzień jest swoistą walką o przetrwanie. Czytając tę powieść zachwyciłam się realizmem w niej zawartym, zachwyciłam się tym, jak żywi wydali mi się bohaterowie, a jednocześnie byłam przerażona prawdziwością tego, do jakiego momentu zmierza nasz świat i stan dzikiej przyrody. Autorka z zadziwiającą precyzją potrafi uderzyć w czuły punkt czytelnika, zmusić go do chwili refleksji, do zatrzymania się i zastanowienia nad tym, co się własnie przeczytało i to jest naprawdę piękne w całej tej powieści.
Maja Lunde stworzyła dzieło tak barwne, że czytając je miałam otwarte w zachwycie usta. Wielowątkowość tej powieści, cudowny sposób przeplatania się trzech zawartych w niej historii, powolne tempo akcji i niezwykle hipnotyzująca atmosfera sprawiły, że oderwanie się od tej lektury było wręcz niemożliwe. Dawno nie spotkałam się z tak delikatną i urzekającą książką, która wydobyłaby ze mnie tak wiele smutku, a jednocześnie wdzięczności za to, że jestem, trwam i jeszcze się nie poddałam. „Historia pszczół” to wyjątkowa książka pełna pasji, marzeń, świetnie zbudowanych relacji międzyludzkich, którą moim zdaniem przeczytać powinien naprawdę każdy.

„Co mnie zmieniło na zawsze” Amber Smith

Aviary Photo_131268050068061753
„Co mnie zmieniło na zawsze” to książka, która przykuła moją uwagę już w dniu premiery, ponad miesiąc temu i choć jednak planowałam zakupić ją od razu jak tylko pojawiła się w księgarniach, coś sprawiło, że zdecydowałam się wstrzymać z tą decyzją. Podświadomość powiedziała mi wówczas, że nie jest to odpowiedni moment na przeczytanie tej książki, że powinnam jeszcze poczekać, aż będę w pełni gotowa na zmierzenie się z tą bolesną historią, co na pewno znacie doskonale. Czasami po prostu wiadomo, że to nie jest odpowiednia pora na przeczytanie danej książki, że trzeba poczekać, aż przyjdzie odpowiednia chwila na zmierzenie się z lekturą. Tak właśnie było w moim przypadku.
Pewnego wieczoru najlepszy przyjaciel jej brata – niemal członek rodziny – sprawia, że świat Eden wywraca się do góry nogami. To, co kiedyś wydawało się proste, teraz jest skomplikowane. To, co kiedyś wydawało się prawdą, teraz jest kłamstwem. Ci, których kiedyś kochała, teraz budzą tylko jej nienawiść. Nic już nie ma sensu. Wie, że powinna powiedzieć komuś o tym, co się stało, ale nie może tego zrobić. Więc ukrywa to w sobie, głęboko. Ukrywa też to, kim kiedyś była – bo teraz jest już inna. Na zawsze.
Amber Smith stworzyła książkę, która porusza tak naprawdę jak mało która historia. W swoim życiu spotkałam niewiele tak bardzo przejmujących powieści, które sprawiłyby, że już od pierwszych stron czytałabym je ze łzami w oczach. „Co ze mnie zostało” sprawiło, że nie raz zachłysnęłam się własnymi łzami, często też całe strony czytałam przez łzy, ledwo dostrzegając znajdujące się na nich, rozmazane litery. Działo się tak przede wszystkim za sprawą tej głęboko łamiącej serce, okrutnej i przerażającej historii, ale także i za sprawą języka autorki, która niczego nie owijając w bawełnę ubrała wszystko w takie słowa, które niczym ostrze trafiały we mnie, brutalnie raniąc. To nie jest opowieść ubrana w czułe słówka, która zostawi czytelnika z uczuciem spełnienia i uśmiechem na ustach. „Co ze mnie zostało” to książka do głębi wstrząsająca, do której mimo woli, chcąc czy nie chcąc, będzie się wracało myślami, a każde kolejne wspomnienie o tej powieści będzie równie bolesne co poprzednie.
Autorka przedstawia historię dziewczynki, którą spotkała niewyobrażalna wręcz krzywda. Krzywda, której z całą pewnością nie da się opisać słowami. Życie zaledwie czternastoletniej Eden zostało bezpowrotnie zniszczone pewnej nocy, kiedy osoba, której szczerze ufała brutalnie odebrała jej niewinność w jej własnym pokoju, w miejscu, w którym powinna się czuć najbezpieczniej, gdzie nie powinna spotkać ją żadna krzywda. Amber Smith w swojej powieści wykreowała bohaterkę, która pod wpływem tego straszliwego zdarzenia zmienia się nie do poznania, próbując w jakikolwiek sposób poradzić sobie z nieopuszczającą ją nawet o krok traumą. Bohaterkę niezwykle prawdziwą, która stoi na przepaści i z każdą kolejną chwilą coraz bardziej zbliża się do jej krawędzi. Bohaterkę, którą przepełnia nienawiść tak silna, iż niszczy ona wszystko, co tylko Eden spotka na swojej drodze. To postać budząca przeogromne współczucie, wobec której naprawdę nie sposób jest nie poczuć choć odrobiny sympatii czy zapłakać nad jej okrutnym losem.
„Co mnie zmieniło na zawsze” to powieść bardzo dojrzała, trudna, a także niezwykle poruszająca. Pomimo tego, że porusza naprawdę ciężki temat, to jednak czyta się ją bardzo szybko nie tylko ze względu na przystępny język autorki, ale głównie ze względu na to, iż z każdą kolejną przewróconą kartką książka ta wciąga czytelnika coraz bardziej. Akcja ze strony na stronę bardziej się komplikuje, a ciekawość tego, co wkrótce się wydarzy staje się wprost nie do wytrzymania. Bez wątpienia jest to według mnie powieść, którą wręcz trzeba przeczytać. Są tematy, których nie powinno się unikać, o których trzeba mówić i to mówić naprawdę głośno – gwałt bez wątpienia jest właśnie jednym z takich tematów.

„Naznaczeni śmiercią” Veronica Roth

Aviary Photo_131281671389454788 Veronica Roth to autorka, której nie sposób nie znać. Napisała ona niezwykle popularną trylogię pt. „Niezgodna”, w której zaczytywała się i wciąż z resztą zaczytuje cała rzesza czytelników. Po jej pierwszy tom sięgnęłam kilka lat temu, niedługo po premierze i przyznam szczerze, że bardzo zaskoczył mnie w nim brak oryginalności autorki i szerokie powielanie utartych już wcześniej motywów, przez co „Niezgodna” nie miała w sobie nic do zaoferowania. Po „Naznaczonych śmiercią” sięgnęłam z wielką nadzieją na to, że warsztat autorki uległ poprawie i że książka ta wypadnie w moich oczach znacznie lepiej niż „Niezgodna” (poza tym, jeżeli ktoś reklamuje jakąś książkę jako powieść „dla fanów Gwiezdnych Wojen” to musi liczyć się z tym, że będę pierwsza w kolejce, aby chcieć ją przeczytać). Niestety, tak jednak się nie stało.
Książka opowiada o dwóch bohaterach żyjących na planecie rządzonej przez przemoc i zemstę, na której ludzie zostają obdarowani przez los pewnym darem, dzięki którym mogą kształtować swoją przyszłość. Dla niektórych jest on objawieniem, dla innych – przekleństwem. W tej drugiej grupie znalazła się Cyra, siostra brutalnego tyrana rządzącego ludem Shotet, której „dar” zadawania bólu wykorzystywany jest przez jej brata w celu zadawania tortur i zabijania wrogów. Akos natomiast wywodzi się z miłującego pokój lodu Thuvhe, który pewnego dnia wraz z bratem zostaje porwany przez żołnierzy Shotet. Akos postanawia zrobić wszystko, co w jego mocy, aby ocalić brata i powrócić do domu. Czy Cyra, w której wrogim świecie nagle się znalazł zostanie jego sprzymierzeńcem? Czy uda im się pokonać wzajemne uprzedzenia i niechęć, czy może raz wrogowie na zawsze nimi pozostaną?
Największym moim problemem w przypadku tej książki był zdecydowanie język autorki, który sprawił, że niestety czytanie tej powieści nie było dla mnie przyjemnością. Nie twierdzę, że nie czytało mi się jej szybko, bo jak na to ponad 500 stron uporałam się z nią całkiem zwinnie w niecałe 2 dni, niemniej jednak miałam duży problem, aby wgryźć się w tę historię. Jej pierwsze 100 stron było niesamowitym chaosem, w którym największym zadaniem było się odnaleźć. Wydarzenia były rzucane niczym hasła, bardzo okrojone, jakby to właśnie zadaniem czytelnika było dopowiedzenie sobie reszty historii. Bardzo brakowało mi również większych opisów nie tylko samych wydarzeń, ale również i miejsc, w których znajdowali się bohaterowie czy nawet samego świata wykreowanego przez autorkę. Przez ich ubogość po raz pierwszy spotkałam się z czymś takim, że najzwyczajniej w świecie czytałam książkę bez rozgrywania się całej jej akcji w moim umyśle.
Zdecydowanie więcej głębi spodziewałam się po bohaterach tej książki, a ich kreacja również nie spełniła moich oczekiwań. Do żadnego z nich nie byłam w stanie się przywiązać, losy żadnej z postaci nie wzbudziły we mnie nawet najmniejszych emocji, co dziwne, bo zdecydowana większość z nich znajdowała się w opłakanym położeniu – nie sposób by było takim bohaterom nie współczuć. Autorka niestety przedstawiła je jednak niczym marionetki bez żadnej iskierki życia, które były mi kompletnie obojętne. Wychowani w świecie, w którym ich losy są z góry ustalone, w którym nurt (coś a’la Moc w „Gwiezdnych wojnach”) obdarza ich darami niekiedy będącymi naprawdę nie lada wyzwaniem, w świecie pełnym przemocy i niesprawiedliwości – ze względu na te właśnie aspekty spodziewałabym się po bohaterach trochę więcej konfliktów wewnętrznych, które sprawiłyby, że poczułabym wobec nich nic sympatii. Konflikt był, owszem, temu nie jestem w stanie zaprzeczyć, jednakże tylko i wyłącznie w przypadku jednej postaci, tak jakby tylko ona doznała krzywd oraz została zraniona przez otaczający ją świat i ludzi. Pomimo tego, że głównych bohaterów w tej książce jest dwóch, autorka nie poradziła sobie z konsekwentnym dzieleniem pomiędzy nimi akcji, przez co z łatwością można zauważyć, że jedno z nich jest bardziej faworyzowane, natomiast o drugim bohaterze wiemy tak naprawdę niewiele.
Pomimo tego, że „Naznaczeni śmiercią” opisywani są jako science fiction, to jednak z tym gatunkiem książka ma naprawdę niewiele wspólnego. Bo co tak naprawdę ją z nim łączy? Tylko te dwie czy trzy sceny opisane przez autorkę, w których bohaterowie podróżują statkami kosmicznymi, nic poza tym. Zdecydowanie zabrakło mi tutaj słownictwa charakterystycznego dla książek tego gatunku, nieco bardziej naukowego, a w przypadku Veroniki Roth nie dość, że było ono bardzo pospolite, to jeszcze język autorki był drętwy i mało plastyczny. Zabrakło mi opisów nowych technologii, przedmiotów, z którymi wcześniej w żadnej książce się nie spotkałam. Świat przez autorkę został wykreowany bardzo powierzchownie, podczas lektury miałam niesamowicie wiele pytań dotyczących jego funkcjonowania, na które niestety nie uzyskałam odpowiedzi.
Mam wrażenie, jakby „Naznaczeni śmiercią” byli książką niedokończoną, niedopracowaną, przez co nie byłam w stanie zżyć się z wykreowanym przez autorkę światem czy – co gorsza – przedstawionymi bohaterami. Całe szczęście byli mi oni po prostu kompletnie obojętni, nie zapałałam do nich niechęcią, a gdyby tak było, wówczas miałabym jeszcze gorsze zdanie na temat tej powieści. Myślę, że fani twórczości Veroniki Roth, zachęceni jej trylogią pt. „Niezgodna” z pewnością po nią sięgną, ja niestety jednak nie jestem w stanie jej nikomu polecić. Bardzo zawiodłam się na tej książce i wydaje mi się, że jest to moje ostatnie spotkanie z twórczością tej pisarki.

„Araf” Elif Shafak

Aviary Photo_131286202786250698
Wielu ludzi miewa w swoim życiu chwile, w których czuje się mniej lub bardziej zagubiony. W których ma wrażenie, że czegoś do pełni szczęścia mu brakuje, że nasze własne „ja” nie jest dokładnie tym, kim tak naprawdę chciałoby się być. Wobec tego wyjeżdżamy, czy to do innego kraju, czy innego miasta, emigrujemy w poszukiwaniu szczęścia, sensu życia, czegoś, co sprawi, że będziemy się czuć choć odrobinę bardziej prawdziwi. Poznajemy nowych ludzi, nawiązujemy przyjaźnie, które sprawiają, że pod ich wpływem zmienia się nasze postrzeganie rzeczywistości, a przede wszystkim zmieniamy się my sami.
Powieść ta opowiada o losach trzech przyjaciół oraz ich bliskich znajomych. Omer, Abed i Piyu. Każdy z nich niedawno przyjechał do Stanów Zjednoczonych na studia w Bostonie. Omer pochodzi z Istambułu, robi doktorat z nauk politycznych, szybko adaptuje się w nowym miejscu i zakochuje się Gail – biseksualnej intelektualistce o skłonnościach samobójczych. Gail jest Amerykanką, która we własnym kraju i we własnej skórze czuje się nie na miejscu. Abed jest biotechnologiem, którego martwi sposób prowadzenia się Omera, niespodziewana wizyta matki i stereotypowy sposób postrzegania Arabów w Ameryce. Piyu to Hiszpan, który ma zostać dentystą wbrew lękowi przed ostrymi narzędziami; nieustannie niepokoją go latynoscy krewni jego niestabilnej emocjonalnie dziewczyny – Algre
Bardzo spodobał mi się język autorki, choć nie wiem, czy czasem nie ma to związku z tym, że ostatnio zbyt często sięgałam po książki typu Remigiusza Mroza, gdzie język „kulał” na wszelkie możliwe sposoby. Jest to bardzo możliwe, niemniej jednak absolutnie nie umniejsza mojego oczarowania stylem autorki, który choć czasami sprawiał wrażenie troszkę zbyt wyszukanego (jakby na pokaz), to jednak zauroczył mnie swoją poetyckością i lekkością pióra. Bardzo miła odmiana, która sprawiła, że to właśnie głównie ze względu na język autorki chętnie sięgnę po inne jej powieści.
Bohaterowie tej powieści są od siebie niesamowicie różni, bo jak to bywa w prawdziwym życiu – ile osób, tyle różnych charakterów – tak też właśnie jest w przypadku tej książki. Ciężko jest tak naprawdę wybrać tutaj bohatera pierwszoplanowego, gdyż z biegiem akcji narracja ulega wielu zmianom, dzięki czemu mamy okazję lepiej poznać każdego z nich. Są oni niezwykle prawdziwymi postaciami, posiadają szereg wad, który czyni ich niemal rzeczywistymi ludźmi, a także zmagają się ze swoimi własnymi, wewnętrznymi demonami. To właśnie te nieustanne walki ze swoimi słabościami sprawiły, że tak bardzo zżyłam się z postaciami tej powieści. Poczułam z nimi niesamowitą więź, wydali mi się tak realni, jakbym w każdej chwili mogła się odwrócić i z którymś z tych bohaterów porozmawiać, co jest naprawdę zachwycające.
Myślę, że „Araf” jest książką, w której każdy będzie w stanie znaleźć coś dla siebie. Posiada bohaterów, z którymi z łatwością można się utożsamić, mówi o problemach, o których nie powinno się milczeć. Opowiada o poszukiwaniu swojego „ja”, o próbach znalezienia swojego miejsca na świecie, a także o skomplikowanych, nieustannie ewoluujących relacjach międzyludzkich. Z całą pewnością nie jest to książka, którą można szybko przeczytać i równie szybko o niej zapomnieć, to jedna z troszkę bardziej wymagających powieści, co czyni ją w szczególności wyjątkową.

Klucz do szczęścia

Aviary Photo_131231870314278845
Czym tak naprawdę jest hygge? Bo to w gruncie rzeczy najważniejsze pytanie, na które trzeba sobie odpowiedzieć, gdyż bez niego recenzowanie tej książki nie miałoby najmniejszego sensu. Wyobraźcie sobie, że gotujecie swoją ulubioną potrawę lub nawet lepiej – pieczecie ulubione ciasto. Wyobraźcie sobie najprzytulniejszy kąt w waszym pokoju wyłożony poduszkami, w którym pod ciepłym kocem czytacie ulubioną książkę. Wyobraźcie sobie grono waszych najbliższych przyjaciół lub rodzinę, z którą spędzacie czas, grając chociażby w karty czy gry planszowe, a dookoła was zapalone jest mnóstwo pięknych świec. To, co w właśnie odczuwacie, to właśnie jest hygge. Poczucie bezpieczeństwa, komfortu, szczęścia i przyjemności.
„Hygge. Klucz do szczęścia” jest książką w pewien sposób wyjątkową, ponieważ jak żadna inna opowiada stricte o tym, co przynosi ludziom szczęście. Meik Wiking pokazuje, że szczęście to tak naprawdę drobnostki sprawiające nam radość, które są najlepszą drogą ku temu, aby poczuć się przyjemnie i doznać tego cudownego uczucia, że tu i teraz to jest właśnie to, czego tak naprawdę się potrzebuje. Do psychicznego komfortu naprawdę nie trzeba wiele i „Hygge. Klucz do szczęścia” jest na to idealnym przykładem.
Książka Wikinga jest wydana wprost przepięknie i nie skłamię, kiedy przyznam, że to właśnie jej wygląd zwrócił moją uwagę w pierwszej kolejności. Stosunkowo mały, poręczny format, fantastyczna oprawa graficzna, twarda okładka – uwierzcie mi, zdecydowanie jest na czym zawiesić oko. Miłośnicy posiadania na swoich półkach pięknych, zadbanych wydań ciekawych książek jak najbardziej powinni być nią usatysfakcjonowani.

Autor podzielił swoją książkę na kilka rozdziałów, w których dokładnie opisuje każdy z elementów do jak najszybszego osiągnięcia pełni szczęścia i zadowolenia. Skupia się na oświetleniu, potrawach, ubraniach, wystroju we własnym domu oraz o tym, jak ważne jest otaczanie się najbliższymi nam osobami. W każdym z tych rozdziałów trafia w samo sedno dążenia do jak największego, psychicznego i fizycznego komfortu, posługując się zarazem niekiedy naprawdę znakomitym humorem, dzięki któremu czytanie tej książki staje się jeszcze przyjemniejsze. Co najlepsze – książka ta zawiera nie tylko ciekawy tekst, ale również bardzo estetyczną grafikę, która znajduje się praktycznie na każdej stronie i uprzyjemnia czytanie. Są to nie tylko małe obrazki ilustrujące to, co w danym momencie jest opisane, ale również przepiękne zdjęcia, od których czytelnikowi momentalnie robi się cieplej na sercu.

„Hygge. Klucz do szczęścia” to kawał porządnie wydanej książki, pouczającej, z której garściami można czerpać pomysły na to, jak osiągnąć szczęście. Jeżeli szukacie przykładów na to, co możecie zrobić, aby w swoim własnym otoczeniu poczuć się bardziej komfortowo i przytulnie, wówczas zdecydowanie polecam wam sięgnięcie po książkę Meika Wikinga. A tymczasem, zdradźcie mi, co jest dla was najbardziej hygge?

Daj się w ciągnąć w świat książek!

Witajcie na mojej stronie. Jest ona całkowicie poświęcona literaturze. Będę tutaj zamieszczać informacje o nowościach wydawniczych oraz moje recenzje na temat przeczytanych pozycji. Postaram się, aby tematyka była zróżnicowana. Mam nadzieję, że każda zaczytana osoba znajdzie tu coś dla siebie. Zapraszam do śledzenia kolejnych wpisów. Marta